Translate

niedziela, 24 listopada 2013

Vivien Spitz "Doktorzy z piekła rodem"

  
 
Vivien Spitz "Doktorzy z piekła rodem"

                „Jako „świadek historii" zapraszam cię więc, czytelniku, abyś usiadł w pierwszym rzędzie na sali rozpraw w Norymberdze, spojrzał prosto w oczy przestępcom w białych kitlach i zobaczył całe zło. Poproszę cię, abyś posłuchał zeznań osób będących materiałem do doświadczeń, tych ludzkich ofiar, które przeżyły. One starały się opisać jakże trudne do wyobrażenia i przedstawienia tortury, śmiertelne eksperymenty prowadzone na nich bez ich zgody. Chcę, czytelniku, abyś uświadomił sobie nieskończone, demoniczne zło i zepsucie tkwiące w zwykłych, normalnych ludziach obdarzonych wolną wolą którzy z własnego wyboru zmienili się w pozbawionych zasad etycznych, niemoralnych katów.”

          Uznałem to za dobry wstęp, ponieważ książka jest zapisem przeżyć autorki, która była naocznym świadkiem procesów Międzynarodowego Trybunału Wojskowego W Norymberdze. Decyzję o wyjeździe do Norymbergii podjęła z powodów osobistych. Pisarka była z pochodzenia Niemką więc chciała sama się przekonać, czy to co pokazywała w tamtych czasach kronika filmowa Movietone na temat okrucieństw Niemiec jest prawdą

          Vivien Spitz była jedną z najmłodszych dziennikarek wysłanych przez Departamentu Wojny Stanów Zjednoczonych w celu spisywania przebiegu procesów. Miała ona między innymi wątpliwą przyjemność uczestniczenia w procesie nr 1 tzw. procesie lekarzy. Skutkuje to tym, że częściowo książka jest stenograficznym w swoim charakterze zapisem procesu dwudziestu niemieckich lekarzy i trzech asystentów. Z opisów tych wyłania się obraz barbarzyńców, którzy ludzi będących więźniami traktowali jak trampolinę, która pozwoli, im się wybić w karierze nazistowskiego „lekarza”. By zdobyć uznanie w oczach przełożonych dopuszczali się przestępstw na ludziach i nazywali to eksperymentami medycznymi, a że dostępność „materiału” badawczego była tak nieograniczona, więc nikt nie przejmował się zabijaniem kolejnych ofiar tych nieludzkich eksperymentów
            Ci pożal się boże medycy zapomnieli, że każdy lekarz dokonujący badań musi poinformować pacjenta, jaki jest cel badania, jakie mogą być skutki uboczne i kiedy badanie się zakończy. Zapomnieli także o przysiędze którą , składali, gdy stawali się lekarzami(ciekawostką jest, że wydarzenia, które są opisywane w tej książce wpłynęły na kształt tej przysięgi i odtąd nazywa się Deklaracją genewską). Koniec końców żaden z dwudziestu trzech oskarżonych nie przyznał się do winy. Tłumaczyli się tym, że badania, jakich byli uczestnikami, miały wnieść doniosły wkład w poznanie mechanizmów biologicznych człowieka lub też oswobodzenie kraju z osób będących balastem dla reszty społeczeństwa ze względu na kalectwo umysłowe. Czy takich ludzi można nazwać lekarzami?......  
          Napisałam tę książkę po pięćdziesięciu latach od procesu nazistowskich lekarzy toczącego się w ramach norymberskich procesów zbrodni wojennych.Na całe moje życie cień rzuciły relacje tych, którzy przeżyli i to, czego byłam świadkiem, siedząc w pierwszym rzędzie na sali sądowej. Chciałam zapomnieć
o tym, chciałam to zostawić za sobą. Szok pierwszej konfrontacji w roku 1987 z osobami negującymi istnienie Holokaustu uświadomił mi konieczność mówienia prawdy tym wszystkim, którzy podstępnie twierdzili, że Holokaust był „Holożartem".
           I chyba tylko tak jestem w stanie sobie wytłumaczyć straszne błędy jakie się znajdują w tej książce. Autorka musiała albo strasznie się spieszyć pisząc tą książkę albo być przerażającym laikiem (by nie użyć słowa głupcem) w temacie holokaustu i wojny. Nie wiem jak to możliwe, że ktoś z pochodzenia Niemiec mieszkający w USA dopiero w 1943 dowiaduje się, że te państwa są w stanie wojny i to ktoś, kto właśnie kończy College.
          Ponadto naprawdę trudno mi zrozumieć jak można pisać o obozach myląc ich nazwy oraz nazwiska komendantów. Według autorki pierwszym komendantem KL Auschwitz był Rudolf Hess, a nie Rudolf Hoess lub w pisząc w języku niemieckim Rudolf Höß, a w czasie spisywania zeznań świadka procesu, który stwierdza o swoim pobycie w obozie Stutthof pod Gdańskiem autorka zapisuje Struthof pod Gdańskiem , a wiadomo, że Struthof (dokładniej Natzweiler-Struthof) znajdował się w Alzacji. Takich kwiatków jest naprawdę mnóstwo, przez co czytanie książki jest strasznie męczące szczególnie dla kogoś, kto zna temat i sprawdza informacje w niej zawarte.
           Śmieszności dopełnia końcówka książki, gdzie wymienia się przez dwie strony wykształcenie i dokonania autorki. Jakby tego było mało napisano tam, że jeździła ona z wykładami na temat tego procesu w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Singapurze. Przeraża mnie myśl co ta pani mówi na tych wykładach, skoro w książce znajdują się takie przekłamania jak ".....polskim obozie eksterminacyjnym w Chełmnie" swoją drogą, kto pozwala na takie teksty? Tylko przekonanie , że robi to wszystko w dobrej wierze powstrzymuje mnie od napiętnowania tej książki.

          Publikacja ta moją uwagę przyciągnęła poprzez tytuł (pewnie jak wielu przede mną) i liczyłem na rzetelny opis faktów z tzw. pierwszej ręki. Jednak książka okazała się tym, co zawsze przychodzi na myśl, gdy mamy do czynienia z produktem USA. Krzykliwy tytuł, który ma zwrócić uwagę w moim przypadku spełnił swoje zadanie, a treść? Gdyby nie przytoczone zeznania świadków mieli byśmy opowiadanie o perypetiach Amerykanki, która wybrała się do zniszczonego wojną miasta i musi cierpieć męki z powodu zimna i niemieckich "terrorystów". Ta pozycja bibliograficzna pisana jest w typowo amerykański sposób, co oznacza, że ważniejsze są przeżycia i odczucia autorki od tego, o czym ma pisać. Jednak ma to swoje plusy, ponieważ książkę czyta się jak powieść a nie literaturę faktu, przez co jest przyjemniejsza dla czytelnika. Więc jeśli ktoś bardziej sobie ceni formę niż treść to proszą bardzo. 
A tu strony związane z tematem:
Filmiki z Norymbergii         

czwartek, 7 listopada 2013

Danuta Brzosko-Mędryk "Mury z Ravensbruck"

Danuta Brzosko-Mędryk "Mury z Ravensbruck"

               Książka, o której w internecie publikowano wiele i trudno spłodzić mi coś nowego. Ale cóż, sama książka niesie przesłanie, by się nie poddawać, więc wypada o niej coś napisać po przeczytaniu.
          Jest to pozycja podana w formie zbeletryzowanej narracji, lecz jest prawdą. Wszystkie zawarte w niej historie to opowieści byłych więźniarek obozu w Ravensbruck, które w brew obozowemu regulaminowi postanowiły utworzyć w 1941 r. Tajną (Żeńska) Drużyna Harcerską "Mury". Założycielkami były Józefa Kantor, Maria Rydarowska oraz Zofia Janczy. Drużyna przyjęła nazwę "Mury" – co oznaczało oddzielenie się od trudnej obozowej rzeczywistości. A hasło, które przyjęły "Trwaj i innym pomóż przetrwać!" Jednoznacznie daje do zrozumienia priorytety, jakimi kierowały się te dzielne kobiety. Działalność tej drużyny nie ograniczała się jednak tylko do pomocy drugiej osobie, lecz także zajmowała się sabotażem oraz informowaniem świata zewnętrznego o tym, co działo się w obozie. A działo się naprawdę wiele, wystarczy nadmienić uśmiercanie po przez dwunastogodzinną ciężką prace lub permanentny głód. Trudno tu też nie wspomnieć o eksperymentach medycznych, które były przeprowadzane na 70 Polskich więźniarkach. Lecz to opisze przy okazji następnej książki.
          Musze szczerze przyznać, że ta książka bardzo mi się spodobała. Może to dziwne, ale mentalnie przenosiła mnie w czasy dzieciństwa, gdzie samo słowo harcerz przywoływało w głowie obrazy ogniska i dźwięk gitary oraz przygody niczym z filmu "czarne stopy". W obozie z tej powieści nie było gitary i ogniska a obóz nie był obozem harcerskich, a jednak kobiety a szczególnie pani Józefa,

„ która niczym kwoka, która bierze pod skrzydła swoje młode" potrafiła tak zorganizować życie tych kobiet, że nabierało cech właśnie takiego obozu. Dzięki takim właśnie osobom można nawet z najgorszych chwil wynieść wartości, których nie potrafią wpoić szkoły naszym dzieciom w czasie pokoju. Wystarczy przytoczyć tutaj słowa młodej, wtedy więźniarki Henryki Bartnickiej-Tajcher (nr oboz. 7618) "Kobiecy obóz koncentracyjny w Ravensbruck w rozpamiętywaniu, to z jednej strony koszmar i upodlenie człowieka do najniższych granic, a z drugiej wspaniałe, wykształcone kobiety, które ukształtowały mój charakter i nauczyły cenić najlepsze wartości człowieka: honor, bezinteresowność, poczucie wspólnoty wśród ludzi i pragnienie niesienia pomocy potrzebującym” 
          Czy trzeba dodawać coś więcej? Chyba tylko to , że taka "resocjalizacja"przydałaby się kilku obecnie nam rządzącym, bo osobiście odnoszę wrażenie, że oni już zupełnie zapomnieli o tych wartościach. I o tym, że my jesteśmy Polakami i trzeba być z tego dumnym jak te kobiety, które tą Polskość przekazywały nawet za cenę życia.
          Książka, która nawiązuje konwencją do mojego poprzedniej pozycji i można uznać ją za odpowiedź na pytania, które zawarłem w poprzednim poście.
          Uważam, że właśnie takie książki, jak ta powinny być lekturami, które są obowiązkowe w szkołach średnich, a nie jakiś np: „Ojciec Goriot”, bo co mnie obchodzą jakieś przemiany w społeczeństwie francuskim w dziewiętnastym wieku, kiedy połowa Polskich dzieci nie zna własnej historii ?
           Książka bardzo fajna , napisana bardzo przystępnym językiem. Jedyną drobną rzeczą, która mi przeszkadzała był brak czasami spójności między jednym, a drugim rozdziałem, przez co troszkę traciłem tzw. wątek. Lecz to naprawdę niewielki problem, który nie psuje formy i treści. Szczerze polecam.


piątek, 1 listopada 2013

Kazimierz Albin "List gończy"

Kazimierz Albin "List gończy"

                 Książka ta jest opisem przeżyć i doświadczeń autora w latach 1939-1945.Wojna zastała go w domu krótko po powrocie z kursu drużynowych Krakowskiej Chorągwi ZHP. Jako zdeklarowany harcerz z powołania i poczucia obowiązku Pan Kazimierz zgłosił się do Hufca Podgórskiego, gdzie przydzielono mu zadanie. Zorganizowania grupy młodzieży do ochrony trzech mostów i wiaduktu. Zadanie to wykonywał sumiennie do czasu wkroczenia Niemców do Krakowa. Był to cios dla młodego idealisty, więc na wieści, że rząd Rzeczpospolitej zaczął tworzyć armia we Francji decyzja o próbie przedostania się do Polskiego konsulatu w Budapeszcie był tylko kwestią czasu. Krótko po nowym roku 3 stycznia 1940 pan Kazimierz z bratem, podjęli próbę przedostania się na Węgry przez Słowację. I być może udałby, im się ten zamiar, gdy, by nie zdrada pod podszewką pomocy. Następnie po przejściu etapów więziennych w Preszewie, Muszynie, Nowym Sączu i Tarnowie, został wywieziony pierwszym transportem do KL Auschwitz, gdzie otrzymał numer obozowy 118. W obozie przebywał do 27 lutego 1943 r., kiedy to wbrew własnym zamierzeniom wraz z kolegą Franciszkiem Romanem (nr 5770) uciekł i po krótkiej tułaczce wrócił do Krakowa, gdzie pod fałszywym nazwiskiem do końca wojny prowadził działalność dywersyjną w ramach działania Armii Krajowej. 
           Tak przedstawia się w skrócie treść książki. W opisie tym da się zauważyć nacisk na Harcerskie korzenie autora. Było to zamierzone, lecz powody wytłumaczę za chwilę. Natomiast zastanawia mnie pewien wątek, który często przewija się w książkach tzw. obozowych. Ludzie, którzy trafili do obozów i odczuli na własnej skórze jak w nich traktuje się człowieka jak próbuje się go pozbawić człowieczeństwa warunkami tam panującymi jak szybko można stracić życie i jak niewiele, to życie znaczy dla oprawców. To jednak właśnie ci ludzie, którym udało się wydostać, czy to przez ucieczkę czy przez zwolnienie zazwyczaj wracali do konspiracji i walce przeciw okupantowi. I to właśnie uważam za godne podziwu. Ci ludzie wiedząc, co może ich czekać w razie dekonspiracji, jednak nie rezygnują  a wręcz przeciwnie  jest to dla nich tylko jeszcze jeden powód do tego, by tę walkę podjąć. Zastanawiałem się, czemu tak było, dlaczego ci ludzie tak postępowali i dochodzę do jednego wniosku. W obozach głównie osadzano więźniów politycznych, inteligencje oraz harcerzy. Ludzie ci patriotyzm mieli we krwi i osadzenie w obozie nie było w stanie zabić tego, co czuli do własnego kraju....aż przykro, że w naszych czasach odczuwamy brak takich właśnie ludzi...